Józef Gelbard
Uwagi i refleksje związane z hipotezą inflacji. B. ©
Podsumujmy (i rozwińmy) ostatnie
spostrzeżenia, wyrażając je nico inaczej. Zgodnie z dość powszechnie przyjętym
poglądem, przyczyną dużej niejednorodności wizualnego rozkładu materii był brak
uzgodnienia własności i procesów, już w czasie trwania inflacji. O dziwo, ta
sama przyczyna (inflacja) sprawiła zadziwiającą jednorodność promieniowania
reliktowego. Nie mniej zadziwiające jest to, że wspomniana niejednorodność nie
dotyczy właściwości cząstek, budowy atomu i cech promieniowania
elektromagnetycznego, jednakowego w całym Wszechświecie. Niejednorodność
rozkładu materii w dużych skalach nie dotyczy jej cech wewnętrznych. Oznaczać
by to mogło, że zróżnicowanie pojawiło się odpowiednio późno, gdy „baza
genetyczna” materii nam znanej była już ukształtowana. Sądząc po tym można
przypuszczać, że niejednorodność rozkładu galaktyk nie jest rezultatem
procesów, które zaszły w najwcześniejszej hipotetycznej, inflacyjnej fazie
wybuchu „Nieuzgodnienie własności i procesów” w okresie inflacji mogłoby,
jak wyżej wspomniałem, na przykład spowodować zróżnicowanie przestrzenne cech
morfologicznych materii: budowy atomów, rozkładu poziomów energetycznych, a w
związku z tym cech promieniowania, innego rozkładu ilościowego określonych
cząstek, itp., w różnych obszarach. Nie byłoby więc zasady kosmologicznej, nie
byłoby też prawa Hubble`a. A jednak inflacja nie spowodowała tego zróżnicowania pomimo, że wydarzyła się wystarczajaco wcześnie. Wbrew myślowej inercji jeszcze nie obala to hipotezy
inflacji, dlatego, gdyż widocznie te
same prawa Przyrody obowiązują zawsze i wszędzie. Z tego samego też powodu także niejednorodność wielkoskalowa nie jest
większa (niż jest). Dzięki temu też cechy materii (budowa atomu, cechy
promieniowania elektromagnetycznego, itp) wszędzie są jednakowe. Dodajmy do
tego, że niejednorodność wielkoskalowa nie pociąga za sobą naruszenia zasady
kosmologicznej, co oznacza, że materia (nie ważne jaka), mimo wszystko tworzy
jednorodne kontinuum. Jaki więc wniosek? Że są inne
powody dla nieprzyjęcia inflacji jako procesu, który miał miejsce
faktycznie. Część z nich już przedstawiłem. Być może przyczyna
niejednorodności rozkładu materii (świecącej), związana jest jednak mimo wszystko (biorąc pod uwagę chwilowe
nieuzgodnienie tuż po zajściu przemiany fazowej) z obecnością materii ciemnej,
nie dającej się wykryć metodami optycznymi. Opisałem
to w drugim blogu. Dla upoglądowienia rzeczy przeprowadźmy doświadczenie, w którym do lejka wsypujemy równocześnie dwa różne proszki:
biały – lekki i czarny – ciężki. Po ich wysypaniu się na płaszczyznę powinniśmy
otrzymać określoną niejednorodność rozkładu, przypominającą obserwowany
Wszechświat. Naturę tego „czarnego proszku”
opisałem w pierwszej serii drugiego blogu,
traktującej o dualności grawitacji. Bardzo możliwe więc, że nie
„brak uzgodnienia” spowodowany przez inflację jest przyczyną obserwowanego
rozkładu materii. Zastanawiające jest też, dlaczego pomimo rzekomego braku
uzgodnienia procesów w skutek prędkości nadświetlnej wzajemnego oddalania się
poszczególnych elementow układu, teraz je widzimy (choćby ich część). Właściwie
to proste. Wszak prędkość wzajemnego oddalania się najbliższych sąsiadów nie
przekraczała prędkości światła, a wiec były one
uzgodnione. Zgodnie zresztą z zasadą kosmologiczną, której formalny
zapis stanowi prawo Hubble`a. To to, co widzimy dziś. Jakaś część Wszechświata
była więc „wizualnie” uzgodniona, mianowicie ta, która nie uciekła, ta, którą
widzimy po dziś dzień. To przecież ten Wszechświat, którego zróżnicowanie
morfologiczne obserwujemy. Już wcześniej zauważyłem, że (jeśli już inflacja miała miejsce)
prędkość względna tylko części była większa od c. Istniała więc część
obserwowalna. To to, co widzimy dziś. Zatem zróżnicowanie strukturalne tego,
co widzimy, Wszechświata, nie jest spowodowane komunikacyjną izolacją, jaka
miała rzekomo miejsce w czasie inflacji. Bo to, co widzimy, było zawsze
widzialne, nawet w czasie inflacji, a to co nie było widzialne, także dziś nie
jest dane naszym zmysłom. Czy nasi dalecy koledzy z kwazara, patrząc w tę samą stronę, co my, widzą jakąś inną
część Wszechświata, a granica między tymi częściami: naszą i dla nas
niewidzialną, siłą rzeczy porusza się z prędkością światła pomimo, że prędkość
ta zakazana jest dla materii masywnej?...Serio? Ot wypsnięcie.
Przypuszczenie, że do zróżnicowania wizualnych
cech morfologicznych Wszechświata, doszło później (choćby nieco), a właściwie w
wyniku zupełnie innego zdarzenia, jest w tym świetle dość uzasadnione, a na
słuszność hipotezy inflacji rzuca cień (na razie tylko półcień, pomimo historii
z promieniowaniem reliktowym, opisanej na początku
pierwszej części tego eseju).
Zgodnie z moją
hipotezą, do której wciąż powracam, naruszenie jednorodności materii nastąpiło podczas przemiany fazowej, w bardzo krótkim przedziale czasowym, gdy
prędkość c jako kres górny prędkości zaczynała dopiero stanowić o
prędkości ekspansji (aż do dziś). Dzięki stosunkowo krótkiemu czasowi braku
uzgodnienia i stosunkowo małym rozmiarom układu, nastąpić mógł powrót do
wzajemnego kontaktu, a dziś wszyscy widzą wszystkich. Czynnikiem sprzyjającym
było też to, że w momencie tym wartość inwariantu c, była maksymalna,
zgodnie z ustaleniem, będącym wynikiem eliminacji innych możliwych opcji. Taki
przebieg wypadków spowodować by musiał też nierównomierne wymieszanie się
ciemnej materii z tą, która zaewoluowała ku formom świecącym. Opisane wyżej
doświadczenie z lejkiem byłoby upoglądowieniem czegoś dość bliskiego temu, co chciałoby
się nazwać rzeczywistością. W trzecim artykule drugiego blogu zwróciłem uwagę na to czym może być ciemna
materia, rozwiązując tym ostatecznie, pod warunkiem słuszności proponowanego
modelu, ewentualnie, sprawę niejednorodności wizualnej obiektów świecących. Właśnie w mym drugim
blogu opublikowałem esej pt. „Jak powstały galaktyki”na
bazie przekonania o istnieniu ciemnej materii (i oczywiście na bazie dualnej
grawitacji). Czy to tylko czcza fantazja, czy też fantazja ze źdźbłem
prawdy (naukowej, nie koniecznie obiektywnej), przekonamy się... Wieczność jest
najlepszym lekarstwem na niecierpliwość.
Rozumowanie badaczy poszło jednak inną drogą.
W inflacji widzieli (trzeba przyznać, że nie wszyscy) przyczynę obserwowanej
niejednorodności rozkładu materii. Dzięki usilnym staraniom grupy badaczy, we
wrześniu 1989 roku umieszczony został na orbicie okołoziemskiej, wspomniany już
kilkakrotnie, satelita badawczy o nazwie COBE (Cosmic Background Explorer),
którego zadaniem było badanie promieniowania tła. Wynik przeszedł najśmielsze
oczekiwania. Anizotropia temperatury promieniowania reliktowego została
wykryta. Choć bardzo mała, „była wystarczająco wyraźna, by urealnić hipotezę
inflacji”…Za sprawą bardzo precyzyjnych pomiarów przeprowadzonych przez tego
satelitę, astrofizycy uzyskali potwierdzenie słuszności sądu, że promieniowanie
tła ma rzeczywiście cechy promieniowania termicznego ciała doskonale czarnego.
Wynik ten właściwie stanowił ostateczny werdykt w sporze o to, czy Wielki
Wybuch miał miejsce – na jego korzyść...A „inflacja” zabrała się na łebka. Przecież sama hipoteza inflacji dostosowała swe parametry
do wyników obserwacji. Nie dziw, że potwierdzają one jej słuszność...
Same wyniki badań dotyczących małych niejednorodności, badań prowadzonych do
dziś, a więc nie zakończonych jeszcze, wcale nie muszą sugerować ich
inflacyjnego pochodzenia o czym się już zdążyliśmy przekonać. Także ostatnie odkrycie (ogłoszone 17 marca 2014) nie jest
dowodem zajścia inflacji, choć potwierdza, że miał miejsce jakiś proces
przyśpieszonej ekspansji – patrz artykuł na ten temat, opublikowany w mym
drugim blogu. W dodatku, z jednej z uwag powyższych wynikałoby nawet, że
jeśli Wszechświat jest większy, niż hubblowski (naturalna konsekwencja
inflacji), to wobec ogromnych rozmiarów całości, promieniowanie reliktowe
praktycznie nie powinno istnieć (z powodu spodziewanej w tym przypadku długości
fali odpowiednio dużej). A przecież zostało wykryte, jako mikrofalowe. Czy znów
się „fatalnie pomyliłem”?... A jeśli ta niewidzialna część oddala się szybciej,
niż światło? To nie ma z nią kontaktu. Należałoby więc wymyślić twierdzenie, że
wszystkie obliczenia dotyczyć mogą wyłącznie części widzialnej (faktycznie i
potencjalnie – w związku z koncepcją łącznościową). Po prostu dopasować się,
zgodnie zresztą z obowiązującą metodologią, a w ten sposób ominąć kłopotliwą
kwestię (i dać oddech inflacji).
Twierdzi się, że inflacja wyeliminowała
monopole magnetyczne. Inna rzecz co sądzić można o ich realności fizycznej
(uwaga na ten temat w części pierwszej tego eseju). To, że
Wszechświat rozwija się według modelu krytycznego, jest ponoć też wynikiem
inflacji. Czyżby? Patrz część pierwsza. Co więc z inflacji zostało? Przede
wszystkim to, że istnieje gdzieś tam świat dla nas niewidzialny, niemożliwy do
wykrycia. Nostalgia za niewidzialnym jest cechą bardzo ludzką, z tym, że jest
to raczej psychologia.
Wróćmy do naszej relacji. Wiadomo już, że
masa materii świecącej mniejsza jest od masy Wszechświata mającego rozwijać się
według modelu krytycznego. Przypominam, że w naszym oszacowaniu przyjęliśmy, że
„nawet” pięciokrotnie. Nie biorę tu pod uwagę 70%, jakie dodano za sprawą ciemnej
energii (i stałej kosmologicznej), uznanej przeze mnie za przemijające, choć
mocno nagłośnione kuriozum. Mechanizm wzrostu masy Wszechświata, cały czas
„krytycznej” wyjaśniłem w poprzednich artykułach. Tak na marginesie, uwzględniając ciemną materię, stwierdzić
możemy, że Wszechświat pod względem rozkładu przestrzennego materii (w sensie
masy) jest bardziej jednorodny niż to widać, pomimo nadspodziewanych
intensywnych ruchów materii nie uzasadnionych lokalną grawitacją. Dla
przypomnienia, nasza galaktyka porusza się z prędkością około 600 km/s i to nie
w kierunku którejś z bliskich galaktyk. Niektórzy badacze w fakcie tym widzą
jeszcze jedno potwierdzenie słuszności hipotezy inflacji. Czy tylko inflacji? Właściwie
tylko tego, że inflacja nie jest z nim sprzeczna. Stąd na razie jeszcze
daleko do faktycznego związku przyczynowego.
Jest rzeczą zadziwiającą, że w
ogóle istniejemy. Gdyby ilościowe cechy przyrody były tylko nieznacznie inne,
Wszechświat, albo by wcale nie istniał, albo wyglądałby zupełnie inaczej. Gdyby
oddziaływanie „silne” było tylko o drobinkę silniejsze, zawartość helu byłaby
dużo większa, co miałoby niebagatelny wpływ na kształtowanie się gwiazd i na
skład chemiczny materii. Gdyby były o drobinkę słabsze, istniałby w zasadzie
tylko wodór. Gdyby prędkość ekspansji* była tylko troszeczkę mniejsza (o 10^-14
), Wszechświat już dawno by się zapadał, a troszkę większa (o 10^-6), gwiazdy by w ogóle nie powstały. Wiemy o tym dzięki
symulacjom komputerowym (opartym na określonych,
tradycyjnych (OTW), założeniach, które nie koniecznie muszą być
słuszne). Stephen Hawking powiedział, że prawdopodobieństwo naszego istnienia
równe jest prawie zeru. Widocznie istnienie nasze jest jedyną istniejącą
opcją. Tak trudno dopowiedzieć to jedno zdanie? Wszechświat nie jest
bytem stworzonym przez zdarzenia losowo przypadkowe,
zgodnie ze zdeterminowanym sposobem myślenia, opieczętowanym przez
mechanikę kwantową – u bardzo wielu. Jest
nawet faktem zdeterminowanym. Dowodem tego jest nasze istnienie. Do tego
stopnia? Jeśli jest więc sens mówić o prawdopodobieństwie, to tylko po to, by
stwierdzić, że równe jest jedności, wbrew autorytatywnemu sądowi Hawkinga (i innych, pomijając paplaczy), z całym szacunkiem
dla jego dorobku naukowego. A zasada antropiczna?
Pozostawmy ją antropom. „Niewinne” poznawanie Przyrody jest bardziej pociągające
(przynajmniej dla mnie).
A jeśli
Wszechswiat oscyluje?
Czy zatem inflacja była
przyrodniczą koniecznością? Nie ma innego scenariusza dla początku
Wszechświata? Jak ma się to do przewidywanego (a właściwie planowanego przeze
mnie) powrotu w wyniku kontrakcji Wszechświata? Wiele
wskazuje przecież na to, że Wszechświat oscyluje. Czy w końcowej fazie zapaści zajdzie antyinflacyjny
kolaps? Czy możliwa tu jest symetria, czyli zapaść przyśpieszona w fazie
poprzedzającej zatrzymanie tuż przed ponownym wybuchem?
To by było trochę dziwne, jeśli by miało się
to zatrzymać. Chyba,
że nie ma zamiaru zatrzymać się... Może więc ultra-relatywistyczne
opóźnienie??? Co to takiego? Dajmy na to. Jeśli tak, to w procesie tym powinna
uczestniczyć także materia, która miałaby powrócić z
zaświatów, to znaczy ta, która wskutek inflacji (prędkości nadświetlne),
znalazła się poza horyzontem i dziś jest niewidoczna. Wcześniej podałem chyba
dość przekonywującą argumentację za tym, że materia ta powrócić nie może, z
tym, że tylko na etapie ekspansji. Zatem możliwość „powrotu”, już w
fazie zaawansowanego kollapsu, być może, zaistnieje
(w fantazjach jeszcze nie została wykluczona (co za nieuwaga)). Zbadajmy to, nawet jeśli z góry wiemy, że to nonsens. Przede wszystkim
zapytajmy: Jak wszystko to jednak wyhamuje, najpierw do prędkości światła
(zakazanej przecież dla materii o niezerowej masie), następnie do prędkości
zerowej (względem czego?...), podczas ostatecznej
zapaści? Właściwie, granicy określonej przez
prędkość światła nie może przekroczyć żadne ciało o niezerowej masie
spoczynkowej (nie może też przekraczać obiekt o masie zerowej, gdyż taka jest
jego „naturalna” prędkość). Jeśli zatem w wyniku inflacji część wybuchającej
formacji znalazła się po drugiej stronie osi c (w jaki sposób, nie
ważne), to już wrócić nie może. W tej sytuacji chyba również ponowna zapaść
całości nie jest możliwa, a Wszechświat nie oscyluje, lecz rozszerza się w
nieskończoność. Temu jednak zdaje się przeczyć ograniczona zawartość
materialna Wszechświata. Zatem, niech mimo wszystko oscyluje, a z problemem
przekraczania granicy c, załóżmy, że się jakoś uporaliśmy. Przecież tylko
testujemy sprawę. Jaki więc byłby wówczas mechanizm fizykalny takiej zapaści?
Czy cała ogromna energia schować się ma na moment w fałszywej próżni po to
tylko, by się znów ujawnić wybuchem stanowiącym wrota do nowego żywota (…)? Z
jakiej przyczyny? Bo tak zachciało się kapryśnemu Stwórcy? Raczej nie Jemu.
Jeśli już, to jak zatrzyma się (lub co ją
zatrzyma) ta antyinflacja, redukująca przecież przestrzeń w sposób wykładniczy?
Chyba się wcale nie zatrzyma. Po prostu będzie erupcją, wielkim wybuchem „po
drugiej stronie” (lustra?). Tam będzie inflacją, ku radości tych,
których stworzy nowe wcielenie wszechświata i...fantazja uczonych. To bardzo
atrakcyjna opcja (dla dziennikarzy). Ja osobiście (proszę o wybaczenie) wolę
model Wszechświata oscylującego, który, choć
mniej błyskotliwy, posiada cechy modelu bardziej spójnego logicznie i chyba bazującego na faktach obserwacyjnych w
większym stopniu, niż modele medialne, w których nie wiadomo już, co posiada
cechy naukowości, a co opiera się jedynie na wydumaniach nieposkromionej
fantazji. Pozwalam sobie nawet na stwierdzenie, że model Wszechświata oscylującego służyć może nawet
za kryterium spójności hipotez i teorii pretendujących do opisu materii w
szczególności i ogólnie Wszechświata. Powrócimy jeszcze do tego motywu.
Odrzućmy więc opcję antyinflacyjnej zapaści, a także nieskończonej ekspansji.
Dlaczego? O tym dalej.
Można
przypuszczać (zresztą, nie po raz pierwszy w historii), że „wybuch”,
zapoczątkowujący ekspansję Wszechświata, czyli gwałtowne, rozszerzanie się w
początkowej fazie ekspansji, był wynikiem odpychania niezwykle silnego, choć o
bardzo krótkim zasięgu. Zasięg ten, czyli maksymalna odległość między
najbliższymi sąsiadami „pokłóconymi”,
musi być mniejszy, chyba co najmniej o jeden rząd od zasięgu sił jądrowego
przyciągania (10^-15m). Teoria inflacji w zasadzie coś takiego zakłada. Oto słowa
samego Alana Gutha: „Fałszywa próżnia prowadzi w efekcie do silnego odpychania
grawitacyjnego”**. Dlaczego jednak w myśl
teorii (z punktu widzenia przyrodniczo-filozoficznego), to „odpychanie grawitacyjne
prowadzi do wykładniczej ekspansji Wszechświata”? Jeśli bowiem mowa o
odpychaniu grawitacyjnym, tak na „chłopski rozum”, siła odpychania powinna
maleć wraz z odległością, a to oczywiście
wyklucza rozwój wykładniczy. Poza tym, niech się szanowni inflacjoniści
zdecydują, czy chodzi o odpychanie, czyli siłę, rzecz na wskroś newtonowską,
czy też o wzrost wzajemnych odległości
poszczególnych elementów wskutek rozszerzania się czasoprzestrzeni? Otóż to. W hipotezie inflacji chodzi o zakrzywioną (bąbel) przestrzeń
pola inflatonowego (wprowadzonego ad hoc),
kojarzącą się automatycznie z grawitacją (cóż,
zdeterminowane skojarzenia). A przecież cała ta teoria (GUT) ma tyle współnego z
grawitacją, co pobożne życzenia.
Jeśli przyjąć, że na samym początku Wybuchu nasz obiekt
stanowił uporządkowaną strukturę, coś w rodzaju kryształu, to siła wzajemnego
oddziaływania (grawitacyjnego odpychania)
elementów stanowiących węzły tej sieci, spowodować musiała ich ruch
przyśpieszony. Dla uproszczenia rozważań, bez wpływu na istotę rzeczy,
przyjmijmy, że węzły te są identyczne. Chwilowe, względne przyśpieszenie
sąsiednich węzłów tej sieci (nawet nie ważne czym są, a my już wiemy) było jednakowe wszędzie, co
oznacza, że zwielokrotniało się w odniesieniu do dalszych sąsiadów (węzłów
sieci). Po bardzo krótkim czasie prędkość dalszych sąsiadów musiała więc być
już bardzo wielka. Rzeczywiście, rozwój czegoś takiego
musiał być wykładniczy (2ⁿ). Zauważmy, że byłoby to przy tym zgodne z zasadą kosmologiczną. Ten prosty
model tłumaczy chyba lepiej (niż model inflacyjny) przyśpieszoną ekspansję od samego początku (a nie po jakimś czasie)
i możliwość tę, że prędkość względna (odpowiednio odległych sąsiadów) mogła być
większa, nawet znacznie, od prędkości światła. W tym przypadku nie chodzi
jednak o przekraczanie granicy c, tym bardziej, że bardziej odległe od
siebie węzły nie są ze sobą w kontakcie, nie jest możliwa łączność między nimi;
wszystkie przy tym są w dokładnie tej samej sytuacji. Nie
potrzeba też rozszerzać przestrzeni (dla wyzwalającej się energii próżni), by
pogodzić się z prędkością nadświetlną. Sprawę na siebie bierze uporządkowana
struktura („kryształ”) obiektu gotowego do wybuchu i odpychanie grawitacyjne w najbardziej elementarnej skali. Nie ma więc
początkowej osobliwości, co oznacza, że nie ma też mowy o inflacji.
A jeśli mimo wszystko
inflacja? Problem stanowi jednak materia, która ponoć względem nas
porusza się (do dziś jako relikt tamtych czasów) z prędkością większą, niż c. Tak sądzi wielu. Pomińmy to, w jaki sposób tę prędkość osiągnęła. Jako materia
masywna, prędkości światła, a tym bardziej prędkości nadświetlnych, osiągnąć
nie mogła. Rzeczywiście, mamy jednak patent
rozszerzającej się przestrzeni. Tak, ale jeśli nasza przestrzeń jest immanentnie płaska (zgodnie z ustaleniem tej pracy), to także ta niewidoczna, jako część tej samej całości,
powinna być płaska. Jeśli mimo
wszystko prędkości tam, względem nas są nadświetlne, to materia ta różni się w swej istocie od materii nam znanej. Oto pole do popisu dla łaknących
sławy pogromców Ockhama. Problem w tym, że tę
inną materię mają (tak by mogło wynikać) szansę zobaczyć mieszkańcy kwazarów,
którzy, patrząc w tę sama stronę, co my, widzą ponoć dalej, niż my, widzą to,
czego my zobaczyć nie możemy. A jednak, śmiem
twierdzić, że zasadniczo mają ten sam widok, co my: materię „naszą”, aż ku horyzontowi, a
patrząc w stronę przeciwną, zobaczą nas jako kwazar, niekoniecznie fantazjując.
Załóżmy, że jednak ta obca, inna materia istnieje. Jak więc
wyglądać ma powrót materii rozproszonej
(tej niewidocznej dziś i innej, o prędkości
nadświetlnej) z najdalszach obszarów? Pragniemy bowiem, przynajmniej dla
testowania sprawy, by w dalszym ciągu obowiązywał model Wszechświata oscylującego. W tym przypadku, zgodnie zresztą z
uwagą powyżej, nie ma mowy o przekroczeniu granicy c (tym razem nie mamy
„kryształu”, a materia jest rozproszona) i co za tym idzie, o ponownym
skupieniu się całości materii z Wybuchu, w jakiś twór o małych
rozmiarach i o ponownym wybuchu w następstwie tego. Nie ma więc mowy o
oscylacjach Wszechświata? Jeśli jednak z uporem pozostawać będziemy przy
oscylacjach...
Wniosek stąd, że nawet jeśli na jakimś „wstępnym” etapie
Wybuchu prędkość względna przekraczała (nie ważne w jakim stopniu) prędkość
światła, to gdy ten „kryształ” pękł, prędkość względna (chyba) była co najwyżej
równa c. [Chodzi o to, że nadświetlna prędkość istnieć mogła tylko i
wyłącznie jako prędkość względna odległych sąsiadów, węzłów uporządkowanej
sieci, nie mających ze sobą bezpośredniego kontaktu. Także w naszym świecie
byłoby to możliwe.] Musiała więc nastąpić przemiana fazowa, związana z
zerwaniem wiązań między węzłami sieci, gdy odległość między nimi przekroczyła
określoną (dla nas na razie nie znaną), wartość. O przemianie fazowej była już
mowa niejednokrotnie.
Tu opisana została z grubsza jakby z innej strony.
Jak widać hipoteza
zakładająca oscylacje Wszechświata stanowić może niezłe
kryterium poprawności sądów, hipotez, a nawet teorii. (Zwróciłem na to uwagę
tuż powyżej.) W dodatku przyjęcie za możliwe, istnienia początkowego
„krystalicznego tworu” o określonych rozmiarach i szczególnych cechach
topologicznych (dziś jeszcze nie znanych), stanowi doskonałą bazę
heurystyczną dla kontynuacji badań. Dla
przypomnienia, tej właśnie przyśpieszonej ekspansji nadałem nazwę Urela.
Jeżli już mówimy o odpychaniu, spójrzmy na
nukleony. Jakieś odpychanie między nimi rzeczywiście istnieje. Gdyby nie
istniało, nukleony przecież przeniknęłyby się wzajemnie, a wszystko
sprowadziłoby się do punktu. [„Zaraz, przecież nukleony są fermionami, więc nie
mogą, zgodnie z zakazem Pauliego, przenikać się wzajemnie”.To jest tylko
regułka. Rzecz opisałem (na bazie grawitacji dualnej)
w pierwszej serii artykułów mego drugiego
blogu.] Nasze istnienie przeczy temu. W rzeczywistości odpychanie
to rośnie wydatnie wraz z maleniem odległości, na tyle, że objętość jądra
atomowego, prawie równa jest łącznej objętości nukleonów rozdzielonych. Tak
nawiasem mówiąc, świadczy to pośrednio o złożoności strukturalnej nukleonów.
Rzeczą właściwie niewykonalną jest ścieśnienie jądra (tak, jak nieściśliwą jest
ciecz). To fakt doświadczalny. To niezwykle
silne odpychanie, być może uniemożliwia pełną zapaść grawitacyjną obiektów
masywnych, czyniąc czarną dziurę (tą z osobliwością) czymś raczej fikcyjnym.
Wszak nawet supermasywny Wszechświat zatrzymał się tuż przed swym wspaniałym
odrodzeniem. A co dopiero jakaś tam gwiazda, nie koniecznie pierwszej wielkości
(?). Można więc zaryzykować (i to jak zaryzykować...) twierdzenie, że czarne dziury (z osobliwością) nie istnieją, natomiast nie można
wykluczyć istnienia obiektów zamkniętych przez horyzont
grawitacyjny, tych mianowicie, których gęstość średnia jest niewiększa, niż
gęstość materii jąda atomowego. Gęstość średnia takich obiektów, jak już wiadomo, jest odwrotnie
proporcjonalna do kwadratu ich masy (tak, jak w przypadku Wszechświata).
Interesujące, że równowaga między („silnym”)
przyciąganiem a odpychaniem między nukleonami w krótszym zasięgu (czyżby jednak
antygrawitacja?), niedopuszczającym do nieskończonego zapadania się, sugeruje
unifikację tych oddziaływań, do tego stopnia, że odpychanie to stanowi składową
część oddziaływań silnych w ich opisie teoretycznym. Dodajmy do tego, że w
samych początkach zunifikowane były wszystkie oddziaływania, z grawitacyjnym
włącznie, a właściwie istniała wyłącznie grawitacja.
Pozostałe oddziaływania, jak już niejednokrotnie zaznaczałem, są wynikiem
wtórnym oddziaływań określonych układów grawitacyjnych. Kto wie, być może rozpad słaby jest uzewnętrznieniem się
efektu antygrawitacyjnego? Pomysł ten stanowi jeden z elementów treści eseju poświęconego neutrinom (w drugim blogu). Jeśli tak, to właśnie neutrino,
uczestniczące przecież w rozpadach promieniotwórczych, sprawia swą obecnością
wspomniany efekt odpychania. W tym kontekście zgoda na tezę, że grawitacja to
tylko i wyłącznie przyciąganie, oraz zatwierdzenie paradygmatu metodologicznego
bazującego na podejściu łącznościowym, wyklucza właściwie możliwość unifikacji
oddziaływań, uwzględniającej grawitację. Odnoszę wrażenie, że w nowej teorii
unifikacyjnej, powiedzmy „NewGUT” nie pojawią się już monopole magnetyczne, a
wydarzenie typu inflacji, jeśli miało miejsce, nie będzie papierowym efektem
rozważań z pogranicza metafizyki.
Mimo wszystko, oto, pokrótce, przebieg aktu
Stworzenia, Genezis, w oparciu o dzisiejszą wiedzę i
dzisiejszy stan zapatrywań (z moimi wtrętami).
Wszechświat od początku swego istnienia przeszedł pewną liczbę przemian
fazowych. Okres pierwotny (do 10^-42s –czas Plancka, nie jest (jak na razie) dany opisowi szczegółowemu. To okres biblijnego Chaosu (w języku
Biblii brzmi to: tohu wawohu, czyli pustka i chaos)***. [Ja jednak w swojej
pracy przedstawiam model Wielkiego Wybuchu od samego początku. Warto tę rzecz
właśnie tu zaznaczyć.] Temperatura w tym momencie szacowana jest na
10^32K (jeśli w ogóle ma sens użycie wielkości fizycznej opisującej
stan układów istniejących dziś dla tego, co istniało
wtedy). Oczywiście nie jest to temperatura
uczciwie wyliczona, jak myślałby ktoś. To po prostu tzw. temperatura Plancka. Zauważyłem już to
w innym miejscu.). Na temat sensu mówienia o temperaturze na samym
początku ekspansji, a także, kiedy w ogóle pojawiła się, wypowiedziałem się już
w innym miejscu. Tutaj tylko relacjonuję rzecz. Do tego momentu wszystkie
oddziaływania były zunifikowane. Wtedy właśnie,
zgodnie z tą relacją, wyizolowała
się grawitacja. [Proces ten próbuje opisać teoria superstrun, będąca nota bene na
etapie „prób i błędów”, na razie bez rezultatów jednoznacznych w potwierdzeniu
doświadczalnym lub obserwacyjnym, choć przyznać trzeba, że wnosi coś nowego,
coś budzącego nadzieję na postęp w zrozumieniu rzeczy. Ja osobiście poszedłem jednak w innym kierunku. Pisałem
już o tym.] Pozostałe
oddziaływania na razie zunifikowane były w GU(T)ciu. Pojawiają się cząstki X i
monopole. I wtedy, po upływie czasu 10^-35 – 10^-34s następuje inflacja.
Wszechświat rozrasta się w sposób wykładniczy, nawet 10^30 razy, pomimo bardzo
krótkiego czasu. Proces zakończył się bowiem w chwili 10^-33s.
Co
sprawiło, że tak szybko, „ledwie się zaczęło, a już się skończyło?” Trudno
Wiekuistego podejrzewać o brak doświadczenia. Zabrakło paliwa? Czym w ogóle
było to to przed? Co nie ma sensu: pytanie, czy odpowiedź na nie?
Wtedy właśnie wyizolowały
się oddziaływania elektrosłabe (wraz z silnymi, z którymi tworzyły przedtem jedność).
Pojawiły się elektrony (leptony) i kwarki (być może także cząstki bardziej
egzotyczne, które nie są nam znane). Po upływie 10^-11s, , oddziaływania elektromagnetyczne oddzieliły się od słabych.
Jeśli ustalenie to jest wiarygodne, to masę zerową (zgodnie z moimi fantazjami)
miał Wszechświat w tym właśnie momencie, a w chwilę po tym pojawiła się
niejednorodność strukturalna w pierwszych oznakach fraktalizacji, a także
ruszyła ekspansja hubblowska. W momencie tym (dopiero) pojawiło się
promieniowanie elektromagnetyczne.
Po upływie czasu 10^-4s od początku, kwarki
zaczęły łączyć się dając lawinę cząstek (wraz z ich antycząstkami), wśród nich
oczywiście nukleony. To zintensyfikowało wydatnie procesy kreacji i anihilacji,
zachodzące w morzu fotonów. Część z tych fotonów dociera do nas jako
promieniowanie tła. Już wcześniej ujawniła się przewaga cząstek nad
antycząstkami, ponoć z powodu niesymetrycznego rozpadu cząstek X i ich
antycząstek (wspomniano o tym na początku). Inną przyczynę, chyba bardziej
strawną (i mniej obawiającą się brzytwy) tej
przewagi podałem w artykułach mego drugiego blogu.
Po upływie około minuty istniały już pierwsze
jądra atomowe, oprócz protonów: deuter, tryt, dwa izotopy helu, a w końcu także
lit, choć w ilości bardzo niewielkiej, w porównaniu z wodorem i helem. Cięższe
pierwiastki nie powstały, nie zdążyły powstać, gdyż temperatura była już zbyt
niska, a gęstość zbyt mała. Zaczną pojawiać się po kilkuset milionach lat w
pierwszych gwiazdach. Temperatura stopniowo obniżała się. Po około trzystu
tysiącach lat spadła do trzech tysięcy kelwinów. Elektrony wychwycone przez
pole jąder zaczęły okrążać je tworząc atomy. Energia fotonów promieniowania
wypełniającego przestrzeń była (statystycznie) zbyt mała, by wyrwać elektrony z
ich orbit. I tak materia substancjalna oddzieliła się od promieniowania. Proces
ten (nazywany jest rozprzężeniem) zakończył się po upływie około 700.000 lat od
początku ekspansji. Był więc rozciągnięty w czasie. Zbieżne to może być, jak
wyżej stwierdziłem, ze znikomą anizotropią temperaturową promieniowania tła,
wykrytą dzięki pomiarom przeprowadzonym z pomocą satelity COBE.
Patrząc na odpowiednio dużą połać nieba
widzimy coś, co przypomina nam pianę,
której część białą stanowią obszary świecące, a czarna być może jest pustką. Pasma gromad galaktycznych
utworzyły się tam, gdzie była ciemna materia. Rzecz tę potwierdziły badania
przeprowadzone z pomocą teleskopów satelitarnych – poprzez badanie efektów
soczewkowania grawitacyjnego. Cechy fizyczne ciemnej
materii sugerują na razie tylko hipotezy. Ja
osobiście pozwoliłem sobie na opis tej materii, jako byt konkretny, w sposób
dosyć koherentny, bazujący na przyjętej w mym modelu dualności grawitacji, a
także na przyjętym tylko tu, istnieniu bytu elementarnego absolutnie, który utożsamiłem (i nazwałem) z plankonem (patrz
pierwsza seria artykułów w mym drugim blogu).
Jak więc doszło do ubicia tej pianki? Sądzę,
że był to proces rozciągnięty w czasie. Jak już wielokrotnie zaznaczyłem, miało
to miejsce jeszcze wtedy, gdy materia była stosunkowo gęsta. Z tych dwóch
czynników, jeden (gęstość) umożliwił zajście fluktuacji, drugi (czas) pogłębił
te fluktuacje, a trzeci, dotąd nie wymieniony: dość szybkie obniżanie się
gęstości materii w miarę postępu ekspansji, spowodował, że od tego, co się już
stało, nie było odwrotu. Kiedy to miało miejsce? Jak już wiemy, tuż po
przemianie fazowej, opisywanej wielokrotnie. Inflacji w to nie ma
sensu mieszać z powodów zaznaczonych wyżej, nawet nie jeden raz.
W kontekście tym Jak bumerang powraca w
skojarzeniach problem prędkości ekspansji znacznie przekraczającej c.
Wyjaśnienia (w ramach hipotezy inflacji), które już padły, nie do końca przekonują
mnie, a cóż dopiero uważnego i krytycznego czytelnika. Według modelu
inflacyjnego rozszerzała się sama przestrzeń, nie ma więc powodu do niepokoju.
Mimo wszystko pytania: „Dlaczego nagle, ni stąd ni zowąd „zachciało się”
przestrzeni to co się jej zachciało (albo samemu polu inflatonowemu zachciało
się nadąć do tego stopnia, by zabąblować przestrzeń w wymiarze dla nas nie do
ogarnięcia; co na jedno wychodzi)? Dlaczego wtedy, a nie w innym czasie?”, mimo
wszystko nie są pozbawione sensu, a odpowiedź (wymijająca, gdyż innej nie
otrzymamy) niezależnie od tego, jak bardzo by była uczona, nafaszerowana w
dodatku szczegółami, terminami i równaniami, z całą pewnością nie zadowoli.
Wszak równania wyrażają samą koncepcję, która może być taka lub siaka. Tys
prowda.
Mimo
wszystko w warunkach wyjątkowych prędkość nadświetlna (materii, a nie jako
kaprys przestrzeni) jest możliwa. Powyżej przedstawiłem model czegoś takiego,
bazujący na pierwotnym strukturalnym uporządkowaniu obiektu tuż przed samym
początkiem. Nie przeczy to zresztą szczególnej teorii
względności.
Jak się okazuje, możliwy do zbudowania jest
model nawet bardziej koherentny, niż istniejący (i
obowiązujący), w którym proces podobny do hipotetycznej inflacji miałby
stanowić etap naturalny rozwoju Wszechświata (Od samego początku!). Co
najważniejsze, byłby on pozbawiony kłopotliwych dodatków, choćby sławetnych
monopoli. W dodatku, zgodnie z przyjętym w mej pracy założeniem (bardzo dyskusyjnym zresztą, nawet
bezdyskusyjnie odrzucanym), z prędkością nadświetlną poruszać się, mimo
wszystko, może materia (cząstki, ewentualnie ciała), nie uczestnicząca
zupełnie w oddziaływaniu elektromagnetycznym, materia będąca reliktem czasów
poprzedzających pojawienie się tego oddziaływania. Wskutek odpychania (grawitacyjnego) w chwili startu,
prędkość mogła więc wzrastać bez ograniczeń, tym bardziej, że chodzi tu o
prędkość „bez kontaktu”, jak to opisane jest powyżej. Dopiero po
czasie, powiedzmy 10^-11s (zgodnie z
obliczeniami, w odniesieniu do tej skali już dość wiarygodnymi), rozdzieliły
się ostatecznie oddziaływania słabe i elektromagnetyczne****. Dopiero wtedy więc cała
materia, oprócz neutrin, oddziaływała elektromagnetycznie. Można przypuszczać,
że rozdzielanie to rozciągnięte było w czasie. Zatem, to tylko przypuszczenie,
w jakimś (z całą pewnością bardzo krótkim, rzędu 10^-40s ) przedziale czasowym mogła współistnieć materia mogąca
poruszać się szybciej niż światło, z materią „elektromagnetyczną” (to jeszcze
jedna opcja). Istniały też dwa różne środki przekazu informacji: poruszające
się z prędkością nadświetlną (neutrina?) i te, których prędkość nie mogła
przekraczać c. Współistnienie obu tych form materii musiało zakłócić
proces uzgadniania własności. Trwało to aż do momentu zniknięcia materii
archaicznej. (Co to za materia? Kto czytał pierwszą serię artykułów drugiego blogu, już
wie.) W tym właśnie
momencie dokonała się przemiana fazowa, w wyniku której prędkość ekspansji
ustaliła się i równa jest do dziś c. (Nie oznacza to stałości absolutnej
tej wielkości w stosunku do globalnego czasu Wszechświata. Ważna jest natomiast
jej niezmienniczość). Można powiedzieć, że przez cały czas wszyscy widzieli
wszystkich, choć z pomocą oczu zbudowanych inaczej, oczu, które przemieniały
się z czasem. Sąsiad widziany dotąd lewym okiem nagle znikał, by ukazać się
natychmiast w polu widzenia oka prawego. Tak to sobie można wyobrazić. Po co ta
parabola? Po pierwsze, by upoglądowić jak mogło dojść do obserwowanego dziś,
przestrzennego zróżnicowania własności materii, (oto jeszcze jedna możliwość,
którą podpowiada wyobraźnia), po drugie, by wzmocnić dodatkowym argumentem
twierdzenie, wypowiedziane dość zdecydowanie w eseju
pt. „Katastrofa Horyzontalna”, że „widzimy się wzajemnie wszyscy, cały czas,
od samego Wybuchu”.
Wynalazek inflacji jest wynikiem naturalnego
biegu wydarzeń, gdyż: „Jak wyjaśnić inaczej wszystkie fakty obserwacyjne
bazując na teorii stanowiącej właściwie szczyt dokonań fizyki ostatnich lat?”.
Wraz z tym jednak, do dziś nie wiadomo, bez „patentów unikowych” z
pogranicza dobrych chęci i metafizyki, co stanowi bazę fizyczną dla prędkości
nadświetlnej (tej inflacyjnej). Puchnięcie przestrzeni
i bąbel pola inflatonowego, to tylko domysł, a nie fakt ustalony w wyniku obiektywnej
obserwacji. Uzasadnia tę nadświetlną prędkość, zgodność tego
odgadnienia (hipotezy inflacji) z tym jak
widzimy (lub chcemy widzieć) nasz świat. [Przy uwzględnieniu wyników
obserwacji, stanowiących sugestię dla modelowania,
które jednak nie generuje antycypacji, a nawet bywa zaskakiwane nowymi
obserwacjami.] „To sprawa ekspandującej czasoprzestrzeni” – mówi
się, „wszak dowodem tego (że się to wydarzyło), jest nasze istnienie. Gdyby nie
zaszła inflacja...” Oto przykład dość niefortunnego zastosowania zasady
antropicznej, gdy
brakuje argumentów rzeczowych.***** Jest to
jednak rodzaj wykrętu (szczególnie w tym przypadku), rodzaju demagogii wobec braku innych rozwiązań.
Mówi się także: „Prędkość nadświetlna może istnieć, z tym, że przekaz
informacji możliwy jest tylko z prędkością nie większą od c”. [Z tym bym się zgodził – w odniesieniu do materii z naszego,
podświetlnego świata.] Jest to rzekoma przyczyna „braku uzgodnienia”,
prowadzącego ponoć do obserwowanej niejednorodności rozkładu materii. Tak
między nami, to rażąca niekonsekwencja, gdyż jeśli coś porusza się szybciej niż
światło, już fakt jego istnienia oznacza możliwość przekazu szybszego niż
światło. To, że mowa o ekspansji przestrzeni, nie jest istotne. „Czyż tylko i
wyłącznie fotonom (nie istniejącym jeszcze w tak wczesnym okresie!) powierzyć
można funkcję gońców?” Wiadomo, że nie o konkretne fotony chodzi,
lecz (także) o uzgodnienie (tranzytywność) zmian w układach, o to, że procesy
zachodzą jednakowo w odpowiednio dużym obszarze. Inflacja naruszyła to
uzgodnienie (m.in po to, by wyjaśnić niejednorodność wielkoskalową). W moim (i
nie tylko moim) odczuciu hipoteza inflacji jest jakby obcym ciałem, próbą
dostosowania się do danych obserwacyjnych. Swoją drogą, to też metoda dopuszczalna
(na pewnym etapie dochodzenia prawdy, jakby „modus vivendi”).
Jest też inflacja (mym skromnym
zdaniem) tworem, w swej bazie motywacyjnej, bazującym
na anachronicznym paradygmacie „świetlno-łącznościowym”. Tak to nazwałem, bo
jestem wielki prowokator... może dlatego, gdyż możliwy jest jednak także „bezłącznościowy” ruch
nadświetlny, opisany powyżej będący w pełni uzgodnionym ruchem poszczególnych elementów uporządkowanej
strukturalnie całości. W tej specyficznej sytuacji samouzgodnienia
inflacja wygląda jak nie przypiął i nie przyłatał. A wielkoskalowe
niejednorodności? O tym była już mowa wcześniej. Czy zatem rezygnacja z
paradygmatu „świetlno-łącznościowego” da szansę opisu bardziej spójnego
wydarzeń z pierwszych chwil Wielkiego Wybuchu? Wydaje mi się, że tak.
Śmiem twierdzić, że
inflacja jest tworem sztucznym, dopasowanym do tego, co wnoszą badania
empiryczne. Jest hipotezą roboczą, wytworem umysłu poszukującego z
samozaparciem i determinacją (ze wszech miar godne to jest uhonorowania), a nie
rzeczywistym procesem bazującym na immanentnych cechach przyrody. Jest po
prostu modelem, jednym z wielu. Jest „sondą zapuszczoną tam, gdzie oko nie
sięga”. „Inflacja” jest hipotezą
mającą pogodzić wyniki obserwacji z teorią na razie nie zakończoną i niezbyt
pewną w odniesieniu do skali rozmiarów niezwykle małych, gdzie wraz z ogólną teorią względności załamuje się też mechanika kwantowa.. W skali tej nie można już
przecież patrzeć na cząstki jako punkty materialne. Proszę
o wybaczenie... Kojarzy mi się to z wnioskowaniem archeologów. Dla nich każdy
artefakt, posiadający choćby tylko nieco uwydatnioną część, nazywany jest
dowodem kultu fallicznego...
Nie mniej istotne jest to, że w teorii
zaniedbana jest grawitacja, która z całą pewnością w rozważanej skali staje się
czynnikiem istotnym, jeśli nie decydującym. Próby
włączenia grawitacji do opisu mikroświata, są podejmowane, na razie ze skutkiem
wzbudzającym „ostrożny optymizm”. Badania koncentrują się na próbach połączenia
ogólnej teorii względności z mechaniką kwantową. To bardzo trudne, zważywszy na
odmienność podejścia tych teorii. Pierwsza posiada bowiem cechy
deterministyczne, druga zaś bazuje na nieoznaczoności, a jej obliczenia sprowadzają
się do wyznaczania prawdopodobieństw. A przecież bardzo głęboko, przy
odległościach porównywalnych z długością Plancka mechanika kwantowa załamuje
się. Podobnie jak ogólna teoria względności. Co więc dać może połączenie tych
tak wrogich sobie anachronizmów? Czy probablistyczną i nieoznaczoną
jednoznaczność będącą cechą absolutnego zdeterminowania? Pomimo, że cechy
materii w naszej skali zdeterminowane są w swej nieoznaczoności? To nawet brzmi
dość interesująco. Rezultatem tych prób jest teoria (właściwie klasa teorii)
superstrun. W sensie konceptualnym teoria ta niewątpliwie przybliża nas do
sedna, choć na dzisiejszym etapie nie daje wyników ilościowych jednoznacznych.
W moim odczuciu są dwie przyczyny tego stanu rzeczy. Po pierwsze, jak już wspomniałem
powyżej, bardzo możliwe, że ogólna teoria względności załamuje się w skali
małości dotąd nieosiągalnej; po drugie, załamuje się też mechanika kwantowa
wobec cech deterministycznych przyrody w skali par excellence elementarnej
(Zwróciłem na to uwagę już wcześniej.
Nie wychodzi na dobre inflacji także konfrontacja
z modelem Wszechświata oscylującego, szczególnie zaprezentowanym w tej książce,
modelem „quasi-cykloidalnym”. Teoria w pewnej mierze spójna z
tym modelem, opracowana przez Cartana zakłada istnienie minimalnych,
niezerowych rozmiarów początkowych. Oprócz tego szczegółu, także tę teorię
odrzuciłem, z innych powodów. Omówiłem to w eseju
poświęconym oscylacjom Wszechświata (część A.) Istnienie minimalnych skończonych rozmiarów (a nie osobliwości), właściwie, w sensie konceptualnym, czyni
cały ten rejwach bezzasadnym, tak na pierwszy rzut oka, czyli pomijając inne
aspekty sprawy. Także domniemany brak uzgodnienia własności i procesów,
spowodowany łącznościowym traktowaniem sprawy, oraz sławetne monopole, powinny
chyba otrzymać honorowe miejsce jako przyczynki do historii fizyki. Wszystko to
sprawia też, dla patrzącego zzewnątrz, wrażenie mnożenia bytów bez potrzeby. Same teorie zadziwiają pomysłowością,
choć w pierwszym rzędzie są matematyką, a nie fizyką. Ale nie ma wyjścia, choć
traci na tym poglądowość i możliwość „kontaktu” między przyrodą, a
wyobraźnią. W rezultacie
tego zdarza się, że nawet najbardziej „niedorzeczne” wyniki działań
matematycznych zyskać mogą w środowisku akademickim rangę tworów fizycznie
realnych i wzbudzać w co ambitniejszych (młodych) fizykach sporo emocji. Tak nawiasem mówiąc, świadczy to braku zaufania dla
intuicji. Powszechnie sądzi się, że jedyną bazę dla intuicji stanowi wiedza
nabyta (w tym doświadczenie). Nie uwzględnia się genetycznej spuścizny, wpływu
obiektywnych praw przyrody na logiczną strukturę myśli i doznań psychicznych
(poprzez specyfikę budowy mózgu i jej uwarunkowania fizykaklne). To rodzaj intelektualnego lenistwa, syndrom czarnej
skrzynki, którą jest wybujała matematyka. Sporo jest dziś teorii.
Coraz większe trudności piętrzą się na drodze poznania. Także hipoteza inflacji
dała początek teoriom, choć sama jest tworem teorii. Można by rzec: Teoria
inflacji jest wynikiem inflacji teorii. Jest ich sporo i będzie jeszcze więcej,
po horyzont. Także w tym przejawia się „Katastrofa Horyzontalna”. Co
jakiś czas pojawiają się nowe pomysły świadczące o usilnych poszukiwaniach
kamienia filozoficznego. Wszystko jednak w obrębie określonej megakoncepcji,
która wcale nie musi być słuszna. W dodatku, jak na razie, właściwie odwiecznie,
człowiek wymyśla teorie by nagiąć Przyrodę do swej ograniczoności. Nie może być
inaczej. Sama Przyroda jednak w istocie jej praw jest dużo prostsza. Mawiają,
że teoria by być słuszną, powinna być wystarczająco zwariowana. Być może jest w
tym coś, chociaż wynika stąd, że świadomość ludzka daleka jest (na razie?) od
zrozumienia Przyrody w pełni jej istoty. Mnogość teorii i mnożenie bytów wcale
nie świadczy o głębii zrozumienia, wprost przeciwnie, wszak jest cechą
poszukiwań. Fundamentalne prawa Przyrody są zadziwiająco proste. Prawdziwe jej
cechy określone przez te fundamentalne prawa dają się wyrazić w sposób prosty i
klarowny. W każdym prawdziwym odkryciu zadziwia prostota i logika opisu. Czy
cechą „zwariowaności” jest prostota? Tak by to wyglądało. Niech za przykład
służą osiągnięcia Newtona, Maxwelle’a, Einsteina i innych. Stanowi to
wskazówkę, choć nie ułatwia poszukiwań.
Hipoteza inflacji stanowi poważny krok na
przód w poszukiwaniach prawdy, niezależnie od tego, w jakim stopniu adekwatna
jest z realnością przyrodniczą. W pracy swej dałem wyraz
swym wątpliwościom, których przyczyną jest nie koniecznie ograniczoność mych
kompetencji w rozważanym temacie. Ja ze swej strony opisuję koncepcję, tym razem bazującą na przesłankach fizykalnych konkretnych,
„namacalnych”, na grawitacji dualnej, oraz na założeniu, że wczesny Wszechświat, nie
zawierający materii oddziaływającej elektromagnetycznie, mógł ekspandować z prędkością nadświetlną. Można by to nazwać Pierwszą
Ekspansją, od czasu zero do momentu przemiany fazowej. Sam proces
nazwałem, jak wiadomo, URELA (Ultra-relativistic Acceleration). Po prawdzie,
imię takie dałbym swej córce (mam tylko synów).
*) Chodzi o prędkość względną, nie ważne jakiej pary
obiektów, inną, niż mierzona przez nas,
względną w sensie ogólnym.
**)Alan H. Guth – Wszechświat inflacyjny
(Prószyński i S-ka, Warszawa 2000)
***) Interesujące,
jak chaos może istnieć w pustce. Widocznie wynika to z absolutnej, zasadniczej
niemożności dotarcia za pomocą „szkiełka i oka” do skali takich małości, stąd
„pustka”. A to, co się tam naprawdę działo, musiało być bardzo skomplikowane,
zatopione w ogromnej mnogości. Tylko wtedy bowiem chaos, nawet w dzisiejszym naukowym
znaczeniu, ma jakiś sens. Tu oczywiście chodzi o stan
po rozpoczęciu się przemiany fazowej. Tak na marginesie: Biblia prawdę mówi…
****) Właściwie utworzyły się jako
efekt złożoności układów grawitacyjnych.
*****) W wersji uproszczonej to zasada
orzekająca, że istnienie człowieka stanowi dowód na to, że świat zbudowany jest tak,
a nie inaczej. W szczególności chodzi o
wartości liczbowe stałych fundamentalnych takie, by umożliwić powstanie życia i oczywiście człowieka. Dla mnie to
zakamuflowana forma teizmu, zastępowania immanentnej przyczynowości
obiektywnego świata przyrodniczego, przez antropocentryczną celowość. W tym
kontekście sama istota Bóstwa byłaby nawet podporządkowana istocie ludzkiej,
wprost zdegradowana do roli służenia poczynaniom ludzi; w szczególności, a
nawet w ogólności, ludzi czyniących zło, w dodatku w oświacie widzących przeszkodę w realizacji
swych celów. Wszak do dziś z tym samym bogiem (z malej litery) na ustach
żołnierze przeciwnych armii mordują się wzajemnie, a terroryści angażują boga w
swe zbrodnie. O tej degradacji świadczą poczynania wyznawców obydwu religii
wtórnych. Nic dziwnego, że istocie tej wolno wszystko. Człowiek jako Pan
wszechbytu. Jakie to małe, jakie to tanie, choć niektórych napawa dumą pomimo,
że ludobójstwo jest wynalazkiem człowieka, a nie zwierząt. Mamy więc odpowiedź na
często zadawane pytanie: „Dlaczego Bóg na to pozwolił?” Dobrze, że Kosmici dostrzegają też
istnienie dobra i dlatego ludzkość jeszcze istnieje. Niech słowa moje stanowią
przestrogę i ostrzeżenie...
Wołanie na puszczy.
PS. Warto zajrzeć do mego
drugiego blogu, w szczególności do właśnie opublikowanego (część B.) eseju pt.
„Jak powstały galaktyki”.
Kontakt: madajg@gazeta.pl